Św. Zygmunt Szczęsny Feliński - patron szkoły
Życiorys
Św. Zygmunt Szczęsny Feliński (herbu Farensbach) urodził się 1 listopada 1822 roku w Wojutynie koło Łucka na Wołyniu, wówczas pod zborem carskiej Rosji, dziś na terenie Ukrainy, jako syn Gerarda i Ewy z Wendorffów Felińskiej. Był siódmym z jedenaściorga ich dzieci. Na chrzcie otrzymał dwa imiona: Zygmunt na cześć ojca swej matki Ewy, a Szczęsny z tego powodu, że patronem dnia urodzenia był św. Feliks męczennik (Szczęsny jest polskim odpowiednikiem tego imienia). Jednak rodzina bardziej lubiła imię Feliks, dlatego, według jego własnych słów, w domu nazywano go Filem.
Rodzice nie byli zamożni, ale jak na ówczesne czasy wykształceni. Ojciec, urodzony w Łucku, ukończył szkoły pijarskie i studiował na uniwersytecie wileńskim. Był rodzonym bratem znanego poety Alojzego Felińskiego, autora pierwszego polskiego dramatu narodowego „Barbara Radziwiłłówna” i hymnu „Boże, coś Polskę”. Matka Zygmunta, późniejsza sławna pamiętnikarka i pisarka, urodziła się na Litwie. Początkowe nauki pobierała w domu pod kierunkiem francuskiej guwernantki. Połączone były z czytaniem dzieł literackich, obserwacją życia i poznawaniem go przez stosunki towarzyskie. Ewa była inteligentna i skromna, odznaczała się wielkim wdziękiem i głęboką wiarą. O Gerardzie pisała, że „miał zasady zawsze szlachetne i prawe, brzydził się interesownością i spekulacjami opartymi na krzywdzie drugich…”.
Poza szczęśliwym okresem dzieciństwa całe życie Zygmunta Szczęsnego Felińskiego było pasmem wyrzeczeń, cierpień i ofiar dla ojczyzny, wiary i Kościoła.
Ewa i Gerard osiedli w Wojutynie, gdzie znajdowały się dobra ziemskie Felińskich, w zachodniej części guberni wołyńskiej, na terenie powiatu łuckiego. Dobra te to około 60 domów mieszkalnych i około 400 mieszkańców. Należał do parafii rzymskokatolickiej w Skurczu, odległym o 6 km.
Kiedy w 1812 roku Napoleon napadł na Rosję, Wojutyn, choć nie został zaatakowany, odczuł również skutki przemarszu wojsk. Na jego terenie kwaterowało wojsko, a oficynę folwarczną Felińskich zajął dowódca dońskich kozaków z żoną, dziećmi i „swoim dworem dońskim”. Stan ten, przemarsze wojsk, rekwizycje, w końcu walki zbrojne utrudniały prowadzenie gospodarstwa, zubożając rodzinę, która musiała opuścić swoje mieszkanie. Tułali się potem szukając schronienia we Włodzimierzu, Zamościu, Tomaszowie Lubelskim i Narolu. W tułaczce tej, do roku 1816 stracili troje dzieci.
W 1816 r. Felińscy kupili majątek Zboroszów (dziś Zboryszow) leżący na południe od Wojutyna i tam zamieszkali.
W 1820 r. na zjeździe szlachty wołyńskiej Gerard, który wśród przyjaciół miał opinię patrioty, człowieka uczciwego, pracowitego i szlachetnego, został wybrany na deputata I Departamentu Sądu Głównego w Żytomierzu. Ze względu na ilość obowiązków musiał przebywać dużo w Żytomierzu, wkrótce dołączyła do niego Ewa z córką Pauliną i niedługo potem urodzonym synem Alojzym. Po dwóch latach takiego życia wydzierżawili majątek w Zboroszowie i dochody przeznaczyli na utrzymanie Gerarda w Żytomierzu, Ewa zaś z dziećmi wróciła do Wojutyna, gdzie 1 listopada urodził się Zygmunt Szczęsny. Dwa lata później urodziła się Zosia, a po niej Julek.
W dni wolne od pracy Gerard przyjeżdżał do Wojutyna, pomagając dorywczo w prowadzeniu gospodarstwa i wychowaniu dzieci. Większość pracy jednak spoczywała na barkach jego żony.
Ewa była czuła na los i potrzeby innych. Widziała ciężkie warunki życia ludu, przygniatające go jarzmo pańszczyzny. Całym sercem pragnęła uwłaszczenia chłopów, jednak skoro było to niemożliwe, starała się im pomagać na wszelkie dostępne sposoby: opiekowała się chorymi, przynosiła biednym żywność, odzież, starając się polepszyć ich byt materialny. Wiele wysiłku włożyła w podniesienie poziomu oświaty ludu.
W 1827 r. skończyła się umowa dzierżawy Zboroszowa, więc rodzina znów tam zamieszkała, w niewielkim uroczym dworku, w malowniczym otoczeniu ziemi wołyńskiej. Były tam dobre warunki do wychowywania dzieci. Pomagała im matka Ewy, Zofia Wendorff, która przybyła do córki z Litwy.
W życiu Zygmunta właśnie matka była pierwszą ukochaną mistrzynią i opiekunką. Od najmłodszych lat uczyła go wiary, miłości i patriotyzmu, rozwijała w nim cnoty chrześcijańskie, pracowała nad udoskonaleniem jego charakteru. To od niej nauczył się prawdziwej miłości Boga i bliźniego, wyrozumiałości dla innych, wdzięczności i czynienia wszystkim dobra. Wielką rolę w rozwoju psychiki Zygmunta odegrało też otoczenie, jego obcowanie z przyrodą.
Zboroszów należał do parafii rzymskokatolickiej w Beresteczku. Ponieważ było to dość daleko, Felińscy chodzili na Msze św. do świątyni unickiej w pobliskiej wsi Haliczany, która była filią parafii beresteckiej.
Pewnego razu, gdy matka wyjechała do Beresteczka po zakupy, Zygmunta kopnął koń tak mocno, że kuracja trwała parę miesięcy i pozostawiła na zawsze bliznę. Wtedy chłopcy zostali oddani na nauczanie i pod opiekę guwernera, Polkowskiego, który jednak niedługo tam zabawił, potem Litwinowicza, który również nie zagrzał długo miejsca.
Po czterech latach pobytu w Zboroszowie z powodu pożaru, który całkowicie zniszczył dworek, rodzina przeniosła się do Wojutyna.
Ojciec był zwolennikiem wychowania publicznego dla chłopców, dlatego posłał Alojzego i Zygmunta do szkoły parafialnej, która przygotowywała chłopców do gimnazjum, w Nieświeżu, odległym o 5 km od Wojutyna. W tej szkole Szczęsny był najmłodszym uczniem, jednak jego bystrość, pilność i pracowitość sprawiły, że dobrze dawał sobie radę.
Jesienią 1830 r. wybuchło powstanie listopadowe. Wszystkie polskie szkoły na terenie Królestwa, Rusi i Litwy zostały zamknięte. Rodzice zatrudnili wówczas prywatnego nauczyciela Budziłowicza, absolwenta Liceum Krzemienieckiego. Na krótko wszakże, ponieważ nauczyciel przystąpił do powstania.
Wojutyn znajdował się blisko terenu walk. Ewa razem z dziećmi schroniła się przed walkami w Zboroszowie, potem w lasach łobaczowskich, wreszcie w Galicji. Matka Ewy, Zofia Wendorffowa, pozostała w Zboroszowie. Ewa z dziećmi przez władze lwowskie została umieszczona w zimnej stodole w Mikołajowie, bez prawa kontaktu z miejscową ludnością. Dokuczało im tam zimno, a wkrótce zaczął też dokuczać głód. W tej opresji ratowała ich babka, przesyłając żywność przez zaufanego sługę.
Wreszcie władze pozwoliły rodzinie osiedlić się w Mikołajowie.
Tymczasem Gerard Feliński dowiedziawszy się o walkach zrezygnował z urzędu deputata sądowego i pospieszył do żony i dzieci. Jadąc dniem i nocą z Żytomierza do Wojutyna nabawił się zapalenia płuc. Mimo to jechał dalej, wreszcie chory i wycieńczony dotarł do nich. Spotkali się na granicy rosyjsko-galicyjskiej w Strzemielczu. Teraz próbowali wrócić do domu, jednak nie udało im się przekroczyć granicy, pozostali w Strzemielczu. Nadal panowały zimno i głód, a Gerard uparcie twierdził, że jest zdrowy i nie pozwalał się leczyć. Zresztą nie było ku temu warunków: poza głodem i zimnem, były niewygody, szerzące się epidemie, brak leków. W takich warunkach w święto Wielkanocy 1831 r. przyszła na świat najmłodsza siostra Zygmunta, Wiktoria.
Do Zboroszowa udało się Felińskim wrócić późną jesienią 1831 r. Warunki mieszkaniowe były tam bardzo trudne, ale Gerard, u którego rozwijała się gruźlica, nie chciał wrócić do Wojutyna. Zgodził się na to dopiero wiosną 1832 r., ale jego stan, mimo troskliwej opieki, był już bardzo ciężki. Zmarł 10 stycznia 1833 r., powierzając Bogu opiekę nad żoną i sześciorgiem dzieci. Myśląc o przyszłości synów polecił ich wysłać do szkoły.
Ewa spełniła życzenie męża i zawiozła synów do gimnazjum w Łucku, które po dwóch latach przeniesiono do Klewania. Nie była to już polska szkoła. Po powstaniu rosyjskie władze zamknęły większość polskich szkół, a nieliczne pozostałe zruszczyły – narzuciły naukę w języku rosyjskim, a polskich nauczycieli zastąpili rosyjskimi. Nauczyciele przysłani z głębi Rosji często nie byli dobrze przygotowani, dlatego bardzo obniżył się poziom nauczania. Jeszcze bardziej spadł poziom wychowania młodzieży. Władze carskie, pragnąc zniszczyć jakiekolwiek przejawy polskości, niszczyły też Kościół i dążyły do demoralizacji młodzieży. Szczęsny dobrze napatrzył się na gorszące przykłady tego w swoim otoczeniu. Jako chłopiec wychowany w umiłowaniu dobra i piękna moralnego cierpiał. Wtedy – mając 14 lat – przed obrazem Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny w kościele w Klewaniu złożył ślub czystości.
Matka dostrzegła, jak bardzo zepsuta jest szkoła, jak zamiast uczyć chłopców i rozwijać w nich umysł i serce, dążenie do dobra, raczej prowadzi w stronę przeciwną. Dlatego prawdopodobnie na początku 1837 r. przeniosła się z dziećmi do Krzemieńca. Tam były dobre warunki do kształcenia dzieci. Chociaż sławne Liceum Krzemienieckie zostało zamknięte, pozostali jednak w mieści profesorowie, pod których opiekę zostali oddani chłopcy.
Tutaj Szczęsny poznał byłego uczestnika powstania listopadowego, Szymona Konarskiego, który na terenach zaboru rosyjskiego poszukiwał patriotów, gromadząc ich w Związek Ludu Polskiego, zawiązanego oficjalnie 3 czerwca 1837 roku w Berdyczowie. Ewa Felińska została wybrana na sekretarkę, do korespondencji zagranicznej. Szczęsny patrząc na to dobrze rozumiał wydarzenia, ponieważ wychowany w polskiej bardzo patriotycznej rodzinie i on stał się gorącym patriotą. Razem z bratem Alojzym uczyli się sztuki drukarskiej; z czasem zaczęli pracować jako zecerzy w tajnej drukarni związku.
Tymczasem władze odkryły spisek Konarskiego. W sierpniu 1838 r. Ewa Felińska została aresztowana. Po tygodniowym areszcie domowym przewieziono ją do Wilna, potem do Kijowa. Zostawiła w domu sześcioro dzieci i sparaliżowaną matkę staruszkę. Po długim procesie została skazana na osiedlenie się w Berezowie nad rzeką Ob na Syberii. Wyjechała z Kijowa 11 marca 1839 r.
Dekret o zesłaniu obejmował także konfiskatę majątku. Dzieci i sparaliżowana babcia zostały pozbawione dachu nad głową i środków od życia. Cały ciężar utrzymania spadł na najstarszą z rodzeństwa, 22-letnią Paulinę. Opatrzność Boża jedynie pomogła im przetrwać: a to dawny dłużnik zwrócił dług, a to przyjaciele wspomogli, nauczyciele udzielali bezpłatnie lekcji.
Krewni Felińskich postanowili podjąć się wychowania i wykształcenia sierot. Szczęsnym zajął się Zenon Brzozowski, zamożny obywatel ziemski ze wschodniego Podola. Ponieważ Szczęsny miał zamiłowanie do przedmiotów ścisłych – matematyki i fizyki – i pragnął zostać inżynierem, opiekun czynił starania o przyjęcie chłopca do Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacyjnych w Petersburgu. Okazało się to niemożliwe. Wówczas próbował dostać się na wydział matematyczny uniwersytetu w Kijowie. I to się nie udało. Wreszcie na początku 1840 r. wstąpił na wydział matematyczny uniwersytetu moskiewskiego, gdzie został przyjęty bez problemu dzięki listowi polecającemu do kuratora, hrabiego Strogonowa mimo że było to w połowie roku szkolnego.
W uczelni moskiewskiej studiowała dość duża grupa Polaków – na około 1000 studentów było 300 Polaków, a na wydziale matematycznym na 70 studentów aż 30 było Polakami. Dlatego trzymając się razem pogłębiali i utwierdzali patriotyzm tęskniąc za wolną Polską. Natomiast jeśli chodzi o wiarę i religijność, to większość studentów było obojętnych religijnie, co bolało Zygmunta.
W Moskwie Zygmunt oprócz nauki obowiązkowych przedmiotów studiował dzieła polskich i obcych pisarzy. Korzystał, że polscy studenci prowadzili tajną bibliotekę.
Przez cały okres studiów żył niezwykle oszczędnie, zresztą i nie miał wiele. Bywało, że brakowało mu nawet na wysłanie listu do matki.
W 1841 r. z okazji ślubu Aleksandra, syna cara Mikołaja II, pozwolono Ewie Felińskiej osiedlić się bliżej rodziny – przeniesiono ją do południowo-wschodniej guberni Rosji europejskiej, gdzie zamieszkała w Saratowie nad Wołgą. Zygmunt postanowił żyć jeszcze oszczędniej, żeby podczas wakacji móc odwiedzić matkę. Udało mu się to w czerwcu 1842 r., chociaż nie bez pomocy opiekuna, który pokrył koszty podróży. Spędził tam całe wakacje – trzy miesiące. Wizytę powtórzył w następnym roku.
Jesienią 1843 r. Ewie pozwolono wrócić do Wojutyna. Jednak brak pieniędzy i ciężka zima sprawiły, że wróciła dopiero w połowie maja następnego roku.
Zygmunt skończył studia. Złożył ostatni egzamin w maju 1844 r., uzyskując stopień uniwersytecki. Na życzenie swojego opiekuna pozostał w Moskwie jeszcze przez rok, odbywając praktykę urzędniczą, ponieważ dopiero wtedy mógł uzyskać pełnię praw, jakie dawało ukończenie uniwersytetu.
Jednocześnie, jak pisał do matki, zauważył, że jego wiara, życie wiarą, gotowość ofiary i poświęcenia rosną w nim.
Opiekun, Zenon Brzozowski, dał Zygmuntowi do wyboru trzy posady: rządcy w jego majątku w Sokołówce, komisanta w Odessie albo guwernera swoich synów. Zygmunt wybrał tę trzecią. A ponieważ synowie byli jeszcze za mali, został wysłany za granicę dla uzupełnienia wykształcenia. Na paszport czekał dwa lata; przez ten czas pracował w kancelarii swojego opiekuna. Po pracy dużo czytał i uczył się języka niemieckiego. W wolne dni odwiedzał matkę w Wojutynie, gdzie poznał Józefa Ignacego Kraszewskiego, bliskiego przyjaciela rodziny Felińskich.
Jesienią 1847 r., Zygmunt otrzymał paszport i wyjechał do Paryża, gdzie dotarł 1 stycznia 1848. W Collège de France i na Sorbonie wybrał przedmioty potrzebne do uzupełnienia wykształcenia i zaczął na nie uczęszczać jako wolny słuchacz. Przebywał wśród Polaków, których wielu było w tym czasie we Francji, jego bliskim przyjacielem został Juliusz Słowacki.
Nauka nie trwała długo. W Paryżu wybuchła rewolucja lutowa, która dała początek Wiośnie Ludów. Ponieważ Polacy mieli nadzieję w tym zrywie odzyskać niepodległość, wielu z nich wybierało się do Polski. Władze francuskie nie pomagały w tym, Polacy więc grupkami, jak kto mógł, przedostawali się do kraju. Z jedną z takich grupek, razem z Juliuszem Słowackim, Aleksandrem Fredrą, J. Czarnowskim, S. Tchórzewskim, 9 kwietnia 1848 r. wyruszył Zygmunt Szczęsny Feliński, pragnąc wziąć udział w walkach powstańczych. Miesiąc później, po upadku powstania wrócił do Paryża.
Kiedy dotarł do Paryża, Zygmunt miał tylko kilka franków. A oto jak, według jego własnego opisu, doszedł do tak wielkiej biedy. Kiedy wyjeżdżał do Paryża, jego opiekun zaopatrzył go finansowo dość hojnie na rok przeżycia w Paryżu. To, co zostało mu po podróży, zamienił na franki i złożył w banku Rotszylda; było to ponad cztery tysiące franków. Wybierając się na wojaczkę podjął pieniądze z banku, otrzymał je jednak nie w złocie, ale w papierach, które na skutek wydarzeń politycznych w stosunku do złota spadły o dwadzieścia pięć procent, miał więc już tylko trzy tysiące. W Prusach, zamieniając na pruskie pieniądze, poprosił o srebro, którego były cztery trzosy. Było to za dużo, żeby nieść przy sobie, rozdał więc trzy z nich kolegom, umawiając się, że zwrócą je w Poznaniu. Kiedy jednak towarzystwo w Poznaniu się pogubiło, Zygmunt stracił owe trzy trzosy. Resztę wydał na utrzymanie w Prusach i podczas powrotu do Francji.
Spisany i wydalony z Prus za udział w walkach, pozbawiony paszportu, który pożyczył emisariuszowi jadącemu do Polski, bez dachu nad głową, bez żadnego zawodu i bez przyjaciół, którzy jeszcze nie wrócili z powstania, miał prawo bać się przyszłości i załamać. Na szczęście miał taki charakter, który nie pozwalał mu się poddać, a raczej ruszyć do czynu w takiej sytuacji. Przy tym jak zwykle ufając Bogu, zawierzył mu swoje kłopoty i zmartwienia.
Z całego majątku pozostało mu jeszcze kilka wartościowych przedmiotów: złoty zegarek, pierścień wartościowy i szpilka z dość dużą perłą. Sprzedał pierścień i szpilkę i wynajął pokoik tak maleńki, że mieściły się w nim jedynie łóżko, stolik i krzesło. Znowu zaczął uczęszczać na wykłady.
Niedługo jego sytuacja się poprawiła. Najpierw wrócił Juliusz Słowacki, dzięki czemu Zygmunt nie czuł się już taki osamotniony. Słowacki pomógł mu odnaleźć emisariusza, dzięki czemu Zygmunt odzyskał paszport, a ponieważ emisariusz podczas powstania przebywał w Gdańsku, to carskie władze nie dowiedziały się o udziale Zygmunta w powstaniu w Prusach. Niedługo odnalazł go hrabia Stanisław Zamoyski, brat pani Brzozowskiej, przywożąc mu od opiekuna pieniądze.
W drugiej połowie roku 1848 Zygmunt pojechał do Ischl w Austrii, gdzie przebywała pani Brzozowska z dziećmi i starym ojcem, i zajął się chłopcami jako guwerner. Opiekował się chłopcami, a w wolnych chwilach uczył się języków.
Zimę rodzina spędziła w Monachium, a wiosną pojechano do Paryża. Juliusz Słowacki z radością przywitał przyjaciela, niedługo jednak musiał go pożegnać: 3 kwietnia 1849 r. zmarł na jego rękach. Zygmunt Szczęsny Feliński był jedynym Polakiem obecnym przy śmierci Słowackiego.
Po śmierci przyjaciela i w wyniku przegranego powstania, Zygmunt wpadł w zniechęcenie, pesymizm i apatię – zwątpił w siebie i swoje siły. Uznał, że niczego już nie potrafi dokonać dla ojczyzny. W tym momencie było to dla niego ważniejsze niż uczucia religijne. Jednak systematyczna modlitwa zwróciła jego myśli do Boga. Wierzył, że jedynie sam Bóg może pomóc ojczyźnie. Jednak trudno liczyć na pomoc grzesznemu narodowi, pełnemu błędów i wad. Uznał, że trzeba naród podnieść moralnie i tu odnalazł znowu cel dla siebie. Powoli zaczął skłaniać się do myśli o zostaniu księdzem. Wtedy mógłby przemawiać do sumień ludzkich i bezpośrednio pomóc narodowi podnieść się moralnie.
Wahał się jeszcze. Z jednej strony wejście do stanu duchownego uniemożliwiłoby mu zbrojną służbę krajowi w razie następnego zrywu niepodległościowego; z drugiej strony widział, że stan moralny duchowieństwa pozostawia wiele do życzenia. Jeśliby został kapłanem, byłby współodpowiedzialny za ten stan, zaś korzyści ani Kościołowi, ani narodowi nie przyniesie.
Powoli wątpliwości w nim gasły. Zrozumiał, że niewiele może dać krajowi oczekiwanie przez jednego człowieka na następny zryw, którego być może nie doczeka. Dotychczas każde powstanie kończyło się większym uciskiem i prześladowaniem narodu przez okupantów. Więc do uwolnienia narodu niezbędnie potrzebne jest błogosławieństwo Boże, a na to można zasłużyć podniesieniem stanu moralnego społeczeństwa, przez nawrócenie. Zaś do nawracania narodu służba Chrystusowi nie przeszkadza, lecz może właśnie przynieść owoce.
Co do zarzutów stawianych duchowieństwu, to ich winy nie powinny odstręczać od wstąpienia w ich szeregi, bo nie opuszcza się brata w potrzebie, a stanięcie w ich szeregu może być pomocą w stopniowym naprawianiu tego stanu.
W roku 1850 otrzymawszy wreszcie paszport, Zenon Brzozowski przybył do Paryża. W ten sposób Zygmunt został zwolniony z obowiązku opiekowania się panią Brzozowską i mógł wrócić do Polski. Wyjazd z Paryża nastąpił w styczniu roku następnego.
Po kilkumiesięcznym przebywaniu z matką, w końcu października 1851 r. Zygmunt wstąpił do seminarium w Żytomierzu. Po latach, w swoich pamiętnikach pisał, że ta jego decyzja nie była podyktowana słusznymi przesłankami: „Pobudki wszakże, skłaniające mię do obrania duchownego stanu, jakkolwiek nie były samolubne, całkiem doczesny miały charakter i dalekimi były od tych, jakie prawdziwie powołanych do Świątyni prowadzić winny. To też powołanie to nie miało wcale charakteru nadprzyrodzonego, i potrzeba było nieskończonego miłosierdzia Bożego, by ofiary, przynoszonej z taką pychą i zaślepieniem, nie odrzucić a owszem oczyszczać powoli to tak mętne i zarażone źródło. Ofiarując się na ministra Kościołowi, sądziłem, iż łaskę mu robię, opuszczając świat z ułudnymi jego nadziejami; a i to, w gruncie, było fałszem, żem się poświęcał dla Kościoła, kiedy chęć usunięcia się od świata, z powodu doznanych zawodów z jednej strony, z drugiej zaś przekonanie, iż na tej drodze najskuteczniej będę mógł służyć krajowi, były prawdziwym postanowienia mego powodem”.
Przygotowanie do kapłaństwa rozpoczął rekolekcjami pod kierunkiem znanego ze świątobliwości ks. Wiktora Ożarowskiego. Zygmunt do końca życia dziękował Panu Bogu za tę łaskę, ponieważ przez te kilka dni rekolekcji dokładnie zrozumiał czym jest powołanie do bycia współpracownikiem Chrystusa, ale jednocześnie zaczął zastanawiać się, czy jego powołanie było prawdziwe i czy nie powinien się jednak wycofać. Podczas jednej z takich chwil zwątpienia zaczął gorąco modlić się o rozeznanie, usłyszał w głębi duszy: „Pokój z tobą. Jam Jest”. W duszy jego w tym momencie zapanował taki pokój i taka ufność, że nie tylko nie musiał się już zastanawiać ani chwili dłużej, ale pewność ta nie opuściła go do końca życia.
Po skończonych rekolekcjach rozpoczął naukę. Musiała ona trafiać do głębi jego duszy, ponieważ następowała w nim stopniowa przemiana wewnętrzna. W listach do rodziny przebijało coraz bardziej duchowe patrzenie na świat i jego rozumienie. Inaczej widzi teraz losy swej rodziny i swej ojczyzny; na wszystko patrzy przez pryzmat wiary. Taką przyjął filozofię: „Moją zasadą jest poświęcać zawsze doczesność dla wieczności, materię dla ducha, dobry byt dla spokoju sumienia i – w zasadzie przynajmniej – wolę zawsze usłuchać głosu miłości niż głosu słuszności”.
Nauka nie sprawiała Zygmuntowi trudności, mimo iż według jego wspomnień miał już nieco stępioną pamięć. Jedyną trudnością była dla niego nieznajomość łaciny, którą musiał szybko uzupełnić. Mimo to po dwóch miesiącach awansowano go na drugi kurs, a po pół roku na trzeci.
Po roku pobytu w seminarium grono profesorskie oceniło jego postępy tak wysoko, że postanowiono wysłać go do Akademii Duchownej w Petersburgu, gdzie przybył 29 grudnia 1852 r. Znalazł się tam pod bezpośrednim kierownictwem arcybiskupa Hołowińskiego; który poza obowiązkami biskupa był też rektorem i profesorem homiletyki. Uczył się pilnie, pogłębiał życie duchowe, które przepojone było modlitwą w każdej jego chwili, jednocześnie dużo czytał wybierając co cenniejsze dzieła w dobrze wyposażonej bibliotece akademickiej, przygotowując się bardzo wszechstronnie do pracy na niwie Pańskiej. Podziwiał biskupa Hołowińskiego, jego pracowitość, zaangażowanie w pracę dla Kościoła, wielkie zalety serca i umysłu. Za jego przykładem też losy Kościoła zapadły Zygmuntowi głęboko w serce.
19 grudnia 1854 r. Zygmunt Feliński przyjął święcenia subdiakonatu. Przygotowując się do święceń diakonatu, które otrzymał 13 lutego 1855 r., prosił rodzinę: „Pomódlcie się na moją intencję, aby mi Bóg raczył dać łaski i dary potrzebne dla dobrego kapłana, abym nie suknią tylko i charakterem sakramentalnym, ale też duchem i obcowaniem był sługą Bożym”.
Przed ostatnimi święceniami miał jeszcze rok nauki, jednak arcybiskup Hołowiński zapowiedział mu, że otrzyma je już we wrześniu tego roku. Zygmunt uważał wprawdzie, że ten rok nauki przydałby mu się bardzo, jednak w duchu pokory uznał decyzję za znak woli Bożej, dlatego przyjął tę decyzję z wdzięcznością, przyjmując ją jako Boże prowadzenie. 8 września, w dzień Narodzenia Najświętszej Maryi Panny Zygmunt Szczęsny Feliński otrzymał święcenia kapłańskie.
19 października 1855 r. zmarł biskup Hołowiński. Jego śmierć była wielkim ciosem dla Felińskiego, bowiem był on dla niego wielkim przewodnikiem duchowym, przykładem życia, opiekunem i przez czas przebywania pod jego zwierzchnictwem gorąco go pokochał. Uważał go za ojca swego kapłaństwa.
Jednym z ostatnich poleceń zmarłego arcybiskupa Hołowińskiego było ustanowienie Zygmunta wikariuszem przy kościele św. Katarzyny i pomocnikiem ojców dominikanów w prowadzonej przez nich szkole. Oprócz głoszenia kazań do obowiązków ks. Felińskiego należało nauczanie religii i innych przedmiotów, jak łaciny i matematyki. Bardzo dużo modlił się i było to wielką pomocą w jego pracy. Rozszerzał swoją działalność duszpasterską także przez przejęcie penitentów od wyjeżdżającego ks. Konstantego Łubieńskiego. Pracowitość i pobożność, godność, skromność i roztropność młodego księdza została szybko dostrzeżona i oceniona przez parafian, zdobył sobie ich zaufanie i szacunek.
Po święceniach kapłańskich przyszedł czas na stopień naukowy. Zygmunt napisał pracę magisterską i w 1856 r. otrzymał tytuł magistra teologii.
Na terenie carskiej Rosji katolicyzm nie był zbyt przychylnie widziany. Zabroniono przyjmować nowicjuszy do wszystkich klasztorów na ternie Rosji, dążąc do zlikwidowania zakonów. Było jednak wielu katolików mających powołanie zakonne i pozbawionych duszpasterskiej opieki. Bogatsi mogli w tym celu wyjeżdżać za granicę, jednak ubożsi pozostawali bez pomocy. Mężczyźni mogli wstępować jedynie do seminarium, natomiast kobiety nie miały takiej możliwości. Mając to na uwadze, w 1855 r. ks. Łubieński, bliski współpracownik abpa Hołowińskiego, a jednocześnie przełożony i bliski towarzysz Zygmunta w Akademii Duchownej, założyli żeńskie zgromadzenie zakonne Rodzina Maryi pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia.
Ks. Feliński i ks. Łubieński zgadzali się z sobą całkowicie pod względem duchowym, jednak na sprawy polskie mieli całkiem odmienne spojrzenie. Podczas kiedy Zygmuntowi, dawniejszemu powstańcowi zawsze na sercu leżała niepodległość ojczyzny, ks. Łubieński uważał, że obecna sytuacja polityczna jest dobra i gdyby tylko Polska zaniechała zrywów niepodległościowych i buntów i poddała się panowaniu Rosji, czekałaby ją tylko pomyślność. Nie przeszkodziło im to jednak we wspólnym przedsięwzięciu.
Z początku w zgromadzeniu były trzy siostry: „Marya Mann, nawrócona z protestantki katoliczka, osoba z wyższem wykształceniem i przedsiębiorczym charakterem, która zajmowała się wychowaniem dzieci w zamożnych domach i miała nawet fundusz na wyjazd za granicę; dla urzeczywistnienia wszakże idei, której pojmowała doniosłość, gotowa była pozostać w Rosyi i przyłączyć się do zawiązującego się Zgromadzenia. Drugą jej towarzyszką miała być Zofia Horoszewska, także guwernantka, mniej utalentowana ale najlepszej woli osoba. Trzecia zaś, Katarzyna Szymańska, mało wykształcona umysłowo, lecz gorącej pobożności i chętna do umartwień dusza”. Zgromadzenie Maryi, jak zostało nazwane, powstało w konspiracji, dlatego jako przykrywkę ustalono zajęcie się wychowaniem biednych katolickich sierot. Reguła miała być napisana później. W imieniu Stolicy Apostolskiej zgromadzenie pobłogosławił nuncjusz papieski, arcybiskup Chigi.
Środki utrzymania spodziewano się zdobyć z datków wiernych. Na początku łożył na zgromadzenie sam ks. Łubieński. Niedługo potem wyjechał on w interesach i przez kilka miesięcy nie łożył na utrzymania zgromadzenia, gdy tymczasem Zygmunt, mieszkający u oo. dominikanów na prawach zakonnika, nie miał żadnych dochodów. Nie widząc innego wyjścia, zaczął prosić o pomoc parafian, a skoro jej nie otrzymał, potem zwrócił się do przeora dominikanów, żeby pomógł im z funduszy klasztoru, jednak ten odmówił i poradził rozwiązać zgromadzenie. Zygmunt przedstawił więc problem siostrom, a wtedy Maria Mann odmówiła dalszego przewodniczenia i wyjechała za granicę, żeby wstąpić do innego klasztoru. Kiedy dwie pozostałe siostry nie mogły sprostać zadaniu prowadzenia wspólnoty, do ks. Łubieńskiego przybyła Florentyna Dyman, która spieniężywszy spadek po matce wybierała się właśnie do klasztoru za granicę. Do jego powrotu zgodziła się stanąć na czele zgromadzenia. Wkrótce też dzięki pomocy wiernych znalazły się i pieniądze, i opiekunka księżna Gagarin. Dzięki temu powiększono liczbę podopiecznych do piętnastu sierot. Do wspólnoty przystąpiła czwarta siostra, Aneta Malcow, młoda bezdzietna wdowa. Dom przybierał coraz wyraźniej charakter przytułku dla sierot.
Po półrocznej nieobecności powrócił ks. Łubieński. Siostry Katarzyna i Zofia poskarżyły mu się, że zgromadzenie odstąpiło od życia kontemplacyjnego, stając się przytułkiem dla sierot. Prosiły, żeby ksiądz przywrócił wspólnocie jej założony charakter. W odpowiedzi ks. Łubieński napisał regułę ustanawiającą zakład klasztorem kontemplacyjnym – niewielka liczba sierot miała być tylko dodatkiem do jego pracy. Wtedy siostry Florentyna i Anna zdecydowały się odejść. Z tego samego powodu odwróciły się od zgromadzenia opiekunki zapewniające domowi utrzymanie.
W tej sytuacji ks. Feliński zaproponował inne rozwiązanie: sam utrzyma wspólnotę prowadzącą przytułek, natomiast ks. Łubieński zabierze siostry Florentynę i Annę i zawiąże nowe zgromadzenie. Ks. Łubieński zgodził się i w ten sposób dotychczasowe opiekunki zgodziły się kontynuować opiekę i pomoc przytułkowi. W 1857 r. Zygmunt Feliński napisał regułę dla swojego zgromadzenia, a była ona tak dobrze ułożona i tak trafnie regulowała życie wspólnoty, że bez wielkich przeróbek została zatwierdzona przez Stolicę Apostolską i obowiązuje ona do dzisiaj. Zygmunt napisał do Panien Wizytek w Wilnie z prośbą, by nieprzyjętym do zakonu aspirantkom proponowały wstąpienie do Rodziny Maryi, dzięki czemu wspólnota się powiększyła.
Przez cały czas tworzenia zgromadzenia, kiedy tylko napotykał na trudności, Zygmunt modlił się: „Jeżeli jest to dzieło Boże, to chcę, żeby trwało, a jeżeli nie jest po myśli Bożej, to i ja nie chcę, żeby istniało”.
W 1859 r. Zgromadzenie Sióstr Rodziny Maryi w Petersburgu jako organizacja opiekująca się sierotami zyskało zatwierdzenie przez samego cara – nie trzeba dodawać, że nie miał on pojęcia o prawdziwym celu działania wspólnoty. Z czasem Rodzina Maryi rozrosła się tak, że siostry zaczęły zakładać inne domy – początkowo siostry zakładały domy zakonne tylko na terenie imperium rosyjskiego, od Petersburga do Odessy i Jałty, potem, kiedy ks. Feliński został arcybiskupem Warszawy, przeniosły swoją działalność do stolicy Polski, gdzie także zajmowały się wychowaniem i nauczaniem dzieci.
Podjęcie się tak wielkiego dzieła i jego dokończenie z tak wielkim sukcesem pokazało, jak wielkimi możliwościami odznaczał się ten wielki ksiądz. Silne zawierzenie opiece i prowadzeniu Bożemu, zdecydowanie i umiejętne prowadzenie dzieła, wytrwałość i niezałamywanie się w przeciwnościach, mądrość, pozwalająca mimo braku przykładów życia kontemplacyjnego w tamtym okresie w Rosji założyć dobre i mocne podwaliny pod powstające dzieło, to cechy, które wyróżniały go pozytywnie spośród otoczenia. Nie można też zapomnieć o wyrzeczeniu, ponieważ dobrowolnie zrezygnował z wizyt u matki, które zabierałyby jego czas i pieniądze przeznaczane na biednych, którymi się opiekował.
Poza prowadzeniem przytułku, głoszeniem kazań, opieką nad penitentami i pomaganiem ojcom dominikanom w szkole, miał też obowiązki w Akademii Duchownej w Petersburgu, gdzie został mianowany na stanowisko profesora i ojca duchownego oraz kapelana. Tam zyskał wielkie zaufanie i sympatię alumnów, którzy cenili i kochali go jak ojca, tak że nawet pomysł odwołania Zygmunta ze stanowiska zarzucono, żeby nie wzburzyć alumnów przeciw władzy. Trzeba podkreślić, że poza pracą duchową służącą formacji duchowej kleryków, wpajał im też gorącą miłość ojczyzny.
Pod koniec 1859 r., kiedy sprawy zgromadzenia sióstr i w Akademii Duchownej układały się pomyślnie, Zygmunt zaplanował spędzić najbliższe wakacje w Wojutynie. Napisał o tym matce, sprawiające jej wielką radość, jednak nie doczekała ona już tego spotkania. Zmarła 20 grudnia 1859 r. Zygmunt choć przyjął jej śmierć z wielkim bólem, to jednak ze spokojem i poddaniem się woli Bożej. Pisał do swojego rodzeństwa: „Najdrożsi moi. Cóż mam powiedzieć, jedno bądź wola Twoja, o Panie! Przyjmowaliśmy z ręki Jego pociechy, czemuż i nawiedzenia przyjąć nie mamy”.
Jedną z osób, której decyzje zaważyły na drodze życiowej ks. Felińskiego, był margrabia Aleksander Wielopolski. Pracując w Warszawie próbował poprawiać los Polaków pod rosyjskim zaborem. Podczas rozwijających się coraz silniej dążeń niepodległościowych, poróżnił się z tą częścią polskich działaczy społecznych, którzy postulowali zatwierdzenie istniejącego status quo. Pokłócony z agresywnymi wobec Polaków władzami rosyjskimi w 1861 r. przyjechał do Petersburga. Zdobył tu przychylność dworu dla swoich poglądów (uważał, że tylko poważne ustępstwa wobec Polaków mogą uspokoić „wrzącą” sytuację w Królestwie), po czym w czerwcu 1862 r. wrócił do Warszawy jako naczelnik rządu cywilnego Królestwa Polskiego. Dwór carski i jego otoczenie były pod wrażeniem przymiotów margrabiego i uznano, że warto zapewnić sobie jego współdziałanie. Zaraz za nim przybył też do Petersburga ks. Łubieński.
Ks. Feliński przypuszczał, że to rozmowy z Wielopolskim skłoniły rząd rosyjski do udzielenia Polsce administracyjnej przynajmniej autonomii, uważając jednocześnie, że ze strony margrabi był to błąd, że dał się rządowi rosyjskiemu oszukać. W każdym razie tymczasem dostał on zgodę na swobodny wybór ludzi do obsadzenia krajowej administracji. Wśród stanowisk do obsadzenia była też stolica metropolitalna w Warszawie, ponieważ 5 października 1861 r. zmarł arcybiskup warszawski Antoni Melchior Fijałkowski. Margrabia pragnął takiego arcybiskupa, który wpłynąłby na uspokojenie ludności w kraju. Nie chciał tam nikogo z Warszawy, ponieważ nie ufał tamtejszym prałatom, poza tym byli oni zaangażowani politycznie. Zaproponowano na to stanowisko ks. Łubieńskiego, który już wcześniej zyskał bardzo dobrą opinię w wyższych sferach. Tymczasem ks. Łubieński przedstawił Zygmunta Wielopolskiemu, a ten od razu przedstawił rządowi jego kandydaturę na arcybiskupstwo Warszawy.
Ks. Feliński tak o tym pisał w swoim pamiętniku: „Zdało mi się, że rzecz tak nieprawdopodobna, która przez myśl mi nawet nigdy nie przeszła, nie mogłaby się uskutecznić bez wyraźnego wdania się Opatrzności. To też nie dowierzając, aby to istotnie do skutku przyjść mogło, zawołałem wzruszony: »A! jeśli rzeczywiście Pan Bóg ten cud uczyni, to ufam, iż uczyni też i ten drugi, że mi da łaskę potrzebną do godnego spełnienia tak bardzo siły moje przewyższających obowiązków«. Wówczas dopiero przyznał się Łubieński, że go Margrabia pytał, kogoby mu radził przedstawić na wakującą stolicę metropolitalną, i że on zalecił mu trzech kandydatów: ks. Janiszewskiego z Poznania, O. Prokopa z Warszawy i mnie”.
A że w Rzymie ks. Zygmunt Feliński także miał opinię jednego z gorliwszych kapłanów, już po paru tygodniach papież Pius IX wybór zatwierdził. W uroczystość Trzech Króli 1862 r. mianował Zygmunta Szczęsnego Felińskiego arcybiskupem i nadał mu paliusz.
Z tej nominacji ucieszyły się zarówno Wschodnia, jak i Zachodnia Europa, obie strony bowiem wiązały z nią nadzieje.
Tymczasem skromny ksiądz, Zygmunt Feliński szykował się do napisania listu pasterskiego. Nie chciał, żeby był on polityczny, a przecież musiał wystąpić ze swoim programem publicznie: wobec rządu, wobec Kościoła i wobec wiernych, z których nikogo nie chciał do siebie zrazić. Sposobu rozwiązania tej trudnej zagadki szukał u Ducha Świętego. Postanowił rzecz zacząć od czterodniowych rekolekcji. Tak wspominał w swoich pamiętnikach: „Klucza tej trudnej zagadki nie chciałem wszakże szukać w zawiłych tajnikach dyplomacyi, wyszukując form najwłaściwszych do ukrycia własnej myśli, a wprowadzenia w błąd cudzej, ale ufny w to, że Bóg, co mię tak dziwnie na tem stanowisku postawił, nie odmówi mi też natchnienia, jak się mam z włożonych na mnie obowiązków wywiązywać, postanowiłem błagać przedewszystkiem Ducha Św. o światło i siłę, i w tym celu zasiadłem na czterodniowe rekolekcye. W ciągu modłów i rozmyślań, najsilniej przemawiały do serca i umysłu mego te słowa Zbawiciela: »Jam jest Prawda«. Zdało mi się, że przedewszystkiem domaga się ode mnie Pan, abym, zrzuciwszy wszelką obłudę, stanął wobec Boga i ludzi takim, jakim rzeczywiście byłem, śmiało oddając świadectwo prawdzie i nie troszcząc się o zewnętrzne następstwa mego postępowania. Natchnienie to, otrzymane w czasie rekolekcyj, stało się odtąd przewodnią nicią mego postępowania, od której w żadnym wypadku nie odstąpiłem później z samowiedzą”.
Konsekracja odbyła się 14 stycznia 1862 r. Dzień wcześniej biskup został wezwany na rozmowę z carem Aleksandrem II, który powiedział mu, że wiąże z tą nominacją plany zbliżenia narodów polskiego i rosyjskiego i liczy na współpracę Zygmunta. Zaproponował na wyższe stanowiska w warszawskim biskupstwie kandydatów, którzy dali mu rękojmię lojalności. Mieli to być przede wszystkim proboszcz z Pragi Zwoliński, profesor akademii Topolski, proboszcz u św. Aleksandra Naruszewicz i członek kapituły Siekludzki. Zygmunt odpowiedział, że w Warszawie nikt go nie zna, uważa zatem, że dla pozyskania zaufania patriotów powinien raczej wybrać na współpracowników osoby duchowne najbardziej tam poważane zarówno dla cnót kapłańskich, jak i dla prawości charakteru. Będzie to dla ludu rękojmią, że chce być dla nich prawdziwym pasterzem, a nie urzędnikiem rządowym. Bo jeśli przyjmie współpracowników z nadania cara, wówczas straci zaufanie zarówno ludu, jak i Stolicy Apostolskiej, a wówczas nie przeprowadzi zakładanych przez Aleksandra planów zbliżenia do siebie obu narodów. Car uznał jego argumenty i zapytał o dalsze plany. Biskup przedstawił mu swoje plany i postanowienie działania mającego na celu jedynie dobro Kościoła i narodu. Przyznał jednak, że według niego powstanie w chwili obecnej byłoby klęską narodu, dlatego dołoży wszelkich starań, żeby do niego nie doszło. Gdyby jednak do tego doszło, on jako pasterz podzieli niedolę ludu.
W drodze do Warszawy Zygmunt zatrzymał się w Częstochowie, gdzie odbył spowiedź i przed cudownym obrazem Matki Bożej odprawił pierwszą na polskiej ziemi Mszę św. prosząc o światło, pomoc i siły, składał swą przyszłość w Jej dłonie.
Tymczasem w Warszawie, gdzie nowy biskup był zupełnie nieznany, prasa i urzędnicy carscy tak go wychwalali i starali się robić dobrą o nim opinię, że naród przyjął go z wielką podejrzliwością i nieufnością uważając go za poplecznika cara. Z jeszcze większą nieufnością powitało go duchowieństwo warszawskie, które nie mogło się pogodzić z tym, że na biskupa wybrano kogoś obcego, spoza ich środowiska, w którym niejeden liczył na to stanowisko.
Biskup Feliński przybył do Warszawy 9 lutego 1862 r. Na peronie czekało na niego kilku księży i niewielka gromadka wiernych, a w pałacu biskupim nie powitał go nikt. Następnego dnia dopiero na jego zaproszenie duchowieństwo przybyło do pałacu. Arcybiskup powitał ich serdecznie, a potem opowiedział, jak ma zamiar działać. Na pierwszym miejscu i jako główne swoje zadanie postawił działanie w sprawach duchownych zgodnie z prawem kanonicznym i rozporządzeniami Stolicy Apostolskiej. Poprosił, żeby duchowieństwo wpłynęło na lud, aby zaprzestano śpiewać w kościołach pieśni i hymny patriotyczne, żeby nie doszło do profanacji świątyń. Potem zawiadomił, że na oficjała konsystorza powołuje ks. kan. Pawła Rzewuskiego, po czym przedstawił swoje plany dotyczące organizacji Akademii i Seminariów duchownych, karności zakonnej i niezależności Kościoła.
Nie wszystkim spodobały się jego plany, a szczególnie tym, którzy mieli nadzieję tak ograniczyć władzę biskupa, żeby oni zachowali jej jak najwięcej. Część duchowieństwa z ks. Zwolińskim na czele usunęła się zupełnie uznawszy, że współpraca z biskupem jest dla nich niemożliwa, inni zaoferowali mu swoje usługi, licząc, że z czasem uda im się zdobyć to, na co liczą. Biskup Feliński jednak tak dobrał sobie współpracowników, żeby im to uniemożliwić. Do konsystorza powołał Siekludzkiego, który choć był jego przeciwnikiem, to jednak był niezbędny z powodu swojej fachowości, ale nie powołał nikogo z jego przyjaciół.
Ponieważ duchowieństwo w Księstwie Warszawskim miało niezwykle niskie uposażenie, próbował jakoś temu zaradzić. Pracowników konsystorza zaprosił do swego stołu i zaoferował im mieszkanie w pałacu biskupim. Trudne położenie duchownych przedstawiał namiestnikowi carskiemu, generałowi Lüdersowi.
Pierwsze zresztą spotkanie z Lüdersem było bardzo przykre. Zarówno sam namiestnik, jak i jego współpracownicy dali mu zrozumieć, że wyznają jedną tylko zasadę, zruszczyć, wynarodowić i zeschizmatyzować cały kraj. Uważali go za wysłannika cara i zwolennika tejże zasady, dlatego nie kryli się przed nim ze swoimi planami – jeśli nie uda się inaczej, to stłumić siłą każdy przejaw patriotyzmu.
Zygmunt Feliński stanął przed zadaniem przekonania narodu, że jest po jego stronie. Dlatego prosto ze spotkania z Lüdersem udał się do hrabiego Andrzeja Zamoyskiego, który był w kraju powszechnie szanowany. Stosunki ich ułatwiło podobieństwo stanowisk politycznych; obaj uważali, że podstawą odzyskania niepodległości był postęp oparty na własnej, niezależnej od rządu pracy i obaj uważali, że zbrojne powstanie w obecnych warunkach będzie zgubne dla narodu. Nic dziwnego, że obaj obiecali sobie wzajemne poparcie. Zaraz też okazało się, że krok ten ze strony biskupa był bardzo korzystny, ponieważ od razu odezwało się do niego kilkuset umiarkowanych patriotów.
Pierwszy raz nowy arcybiskup przemówił do społeczeństwa 13 lutego podczas uroczystości rekoncyliacji (przywrócenia) zamkniętych i sprofanowanych świątyń warszawskich (których zamknięcie nastąpiło w wyniku religijno-patriotycznej demonstracji w październiku poprzedniego roku, podczas której doszło do rozlewu krwi w kościele św. Anny i w katedrze św. Jana). Mówił o radości, że wraz z otwarciem kościołów powróci publiczna chwała Boża, o spokoju sumienia płynącego z uzgodnienia woli człowieka z wolą Bożą, prosił, by nie śpiewali w kościołach hymnów i pieśni patriotycznych, by nie narażać świątyń na ponowne zamknięcie. Podkreślił, że nie jest to zakaz modlitwy za ojczyznę, wręcz przeciwnie – uważa ją za święty obowiązek narodu. Dodał, że gdyby nawet władza zakazała im tej modlitwy, on zachęcałby naród, żeby władzy nie posłuchać. Przemówienie przyniosło tylko w części zamierzony efekt: obecni w świątyni byli z niego zadowoleni, jednak ulica powtarzała wiele jego przekręconych wersji, z których wynikało, że namawia lud do opuszczenia rąk i czekania na carskie łaski. Mówiono, że jako arcybiskup lepszy byłby człowiek mniej świątobliwy, za to mający odwagę przeciwstawić się rządowi zaborcy.
Biskup zajął się teraz swoją pracą, która głównie obejmowała: głoszenie słowa Bożego w częstych przemówieniach i rekolekcjach, szafarstwo sakramentów św., celebrowanie nabożeństw, pomoc duchowną i materialną potrzebującym, także nawoływanie do zgody i pokoju, zachęcanie do wzajemnej miłości, pracy i ofiary.
W połowie lutego Zygmunt został powołany na stałego członka Rady Stanu, przez co stał się również państwowym dygnitarzem. Wielu ludzi z tego powodu czyniło mu zarzuty niepotrzebnego mieszania się do spraw politycznych, sam biskup jednak podkreślał, że nie mógł nie przyjąć owej nominacji, gdyż odmowa zostałaby uznana za wrogą wobec rządu manifestację. Miał jednak nadzieję, że będzie miał okazję w tej roli również przysłużyć się krajowi. Jednym ze skutków tego powołania było odebranie mu znacznej części czasu, który pragnął poświęcić Kościołowi i ojczyźnie. Oto jak wyglądał jego dzień pracy, który opisał w swoich pamiętnikach: „...przyjąwszy nominacyę, (...) się do Rady Stanu i odtąd bez ważnych przeszkód nie opuszczałem nigdy posiedzeń, które miewały miejsce od dwunastej do czwartej po południu. Dzień mój tym sposobem był niezmiernie zajęty. Wstawałem o szóstej, mszę św. odprawiałem o siódmej. O ósmej piłem herbatę i załatwiałem naglące interesa, które nie cierpiały zwłoki, bądź urzędowe, bądź prywatne. O dziewiątej schodziłem do konsystorza, gdzie na ogólnem posiedzeniu rozbieraliśmy wszystkie bieżące interesa i podpisywali decyzye, postanowione na poprzedzającej sesyi. Wróciwszy z konsystorza, w dnie kiedy były posiedzenia Rady Stanu, jechałem wnet na sesyę w dnie zaś wolne zwiedzałem kościoły, klasztory i dobroczynne zakłady w Warszawie. Około piątej wracałem na obiad, wieczorem zaś załatwiałem korespondencye i prywatne interesa. We czwartki tylko przyjmowałem duchowieństwo i znajomych mężczyzn na herbatę. W niedzielę zaś po sumie dawałem posłuchanie wszystkim osobom, udającym się do mnie w jakimbądź interesie”. Dodać trzeba, że wykorzystywał każdą okazję do głoszenia słowa Bożego starając się odbudowywać w wiernych wiarę mocną tłumioną i niszczoną przez rosyjskiego zaborcę.
Pośród tej działalności postanowił sprowadzić do Warszawy Siostry Rodziny Maryi, które miały się zając wychowaniem dziewcząt klasy najuboższej.
Kiedy okazało się, że ksiądz Budziszewski, wyznaczony przez kapitułę na kanonika kaznodzieję, zupełnie nie nadaje się do zadania głoszenia rekolekcji wielkopostnych i nie udało się znaleźć nikogo na jego miejsce, sam Zygmunt zdecydował, mimo nawału obowiązków, podjąć się tego zadania.
Był też już czas ogłoszenia listu pasterskiego arcybiskupa, który przygotował jeszcze w Petersburgu. Wobec zastanej w Warszawie rzeczywistości uznał, że nie można go ogłosić w takiej formie, trzeba go przeredagować usuwając między innymi ustęp o socjalnym charakterze ruchu narodowego, który mógłby wydać się oskarżeniem własnego narodu i który rząd mógłby uznać za dowód jego winy i podstawę do nowych prześladowań. Zanim jednak zdążył to zrobić, pewna osoba w Petersburgu, która otrzymała poufnie jego francuskie tłumaczenie, przesłała kopię do Francji, gdzie został opublikowany. Zaraz otrzymał też rozkaz od cara, że list ma być opublikowany w tej właśnie formie. Zdając sobie sprawę z poważnych następstw opublikowania listu w takiej formie, zdecydował się jednak to zrobić zgodnie z wewnętrznym przekonaniem o słuszności tego kroku. Jak pisał: „…wolałem wziąść rozbrat z opinią mężów stanu, niż z własnem sumieniem”. Dwór carski zasugerował, żeby wcale nie ogłaszał owego listu.
Będąc świadkami postępowania arcybiskupa Felińskiego księża w większości uznali, że następuje zmiana na lepsze, a autorytet Kościoła wzrasta. Zygmunt zdecydowanie realizował cele, które sobie wyznaczył. Działając powoli, ale zdecydowanie, stanowczo i z miłością pokonywał przeszkody w najtrudniejszych warunkach. Między innymi dzięki jego wstawiennictwu wielu z uwięzionych przez zaborcę kapłanów odzyskało wolność. Sprawy polityczne postanowił pozostawić Opatrzności.
Zygmunt Szczęsny Feliński postanowił w swoim postępowaniu wypełniać wszystkie obowiązki wobec papieża i Stolicy Apostolskiej, postępując ściśle według jego wskazówek i zaleceń. Wkrótce po przybyciu do Warszawy zdał sprawę papieżowi ze stanu, w jakim zastał swoją diecezję, podając zaplanowany ogólny plan reform, prosząc o zdanie i wskazówki Namiestnika Chrystusowego. W odpowiedzi otrzymał od papieża encyklikę, wskazującą drogę postępowania wszystkim polskim pasterzom. Biskup, nie chcąc być oskarżanym o spiskowanie, ponieważ list ten otrzymał prywatną drogą, przetłumaczył list na francuski i przesłał namiestnikowi. Potem wybrał się na wizytowanie swojej diecezji. Pod koniec objazdu parafii otrzymał wezwanie do stawienia się u namiestnika Lüdersa.
Kiedy Feliński wrócił do Warszawy dowiedział się o bardzo wstrząsającym wypadku. Otóż pewna młoda dziewczyna została aresztowana za śpiewanie w kościele patriotycznych pieśni. W ratuszu podczas brutalnej rewizji osobistej zmarła. Biskup stawił się więc u Lüdersa nie tylko wskutek wezwania, ale też aby zaprotestować zdecydowanie przeciwko takim działaniom okupanta. Zażądał usunięcia z kościołów policji, grożąc w przeciwnym razie publicznym protestem.
Lüders przedstawił mu list od cara napisany w tonie surowej nagany, że działania jego, a także papieża, sprzeciwiają się polityce rządu i cara. Nie tylko czynił wyrzuty arcybiskupowi, ale wręcz kazał mu upomnieć papieża. Biskup odparł na to, że jeżeli władza chce mu zabronić jakiegoś działania, to musi go najpierw przekonać, że nie jest ono zgodne z nauką katolicką. I że bierze na siebie odpowiedzialność za utrzymanie porządku w kościołach. Na to żądanie car wyraził zgodę, dając mu jednak tylko kilka dni na próbę. Mimo to zamierzony cel udało się osiągnąć w dwa zaledwie dni i odtąd policja zostawiła kościoły w spokoju.
Mimo wielkich sukcesów, jakie arcybiskup Feliński miał zarówno w zarządzaniu Kościołem w swojej diecezji, sprowadzaniu światłych i pobożnych księży do posługi wiernym i rozbudzaniu wiary narodu, nie brakowało mu przeciwników i oszczerców. Jego przeciwnikami byli szczególnie ci, którzy z jego przyjazdem wiązali nadzieje zbrojnej walki z zaborcą oraz członkowie podziemnej organizacji, która dążyła do wywołania powstania zbrojnego. Nieustannie publikowano w prasie nieprzychylne i złośliwe komentarze i artykuły na temat jego postępowania. Bardzo to bolało biskupa, ponieważ pragnął jak najszczerzej wolności dla swojej ojczyzny, czego nie rozumieli, którzy go oczerniali. Tymczasem nie było dnia przez cały okres jego pasterzowania na arcybiskupstwie, żeby nie spotkała go jakaś przykrość, upokorzenie lub inne cierpienie. Był nawet okres, kiedy w kołach socjalistycznych (czerwonych) zastanawiano się nad zabiciem arcybiskupa jako zdrajcy ojczyzny. Za zdradę bowiem uważano fakt, że biskup Feliński potępia spiski i rewolucyjne walki zbrojne.
Biskup nie przestraszył się, ale taką dał odpowiedź spiskowcom: „…Bez zmiany zaś przekonania nigdy nie zmienię postępowania, chociażbym się miał przez to całemu światu narazić. Zemsta mię nie lęka, choć nie wątpię, że dosięgnąć mię może; bo kto się Boga boi, temu nie straszny gniew ludzki. Życie nie ma dla mnie tyle powabu, abym dla jego zachowania zgodził się zabić moralnie we własnem sumieniu. Nie potępiam was, bo nie wiecie, co czynicie, ale serdecznie ubolewam nad ślepotą waszą i nad krajem, na który niepowetowane ściągnąć możecie klęski. Pamiętajcie, że bez Bożej pomocy nic dobrego uczynić nie możemy. Pan Bóg zaś niegodziwym środkom nie może błogosławić, chociażby w najlepszym podjęte były celu”.
Wszystkie te trudności nie załamały biskupa; pokazały jego nieustraszone męstwo, wytrwałość, cierpliwość, wierność sumieniu, poddanie się woli Bożej i otwarcie na Jego łaskę.
Kiedy przed świętem Bożego Ciała władze zażądały od arcybiskupa, aby wydał zakaz organizowania procesji, odrzekł on, że tego nie zrobi, ponieważ obowiązuje go przestrzeganie przepisów kościelnych. Procesja odbyła się i przebiegła bardzo spokojnie. Wcześniej, za prowadzenie procesji pokutnych w dniu św. Marka uwięziono księży w cytadeli, a na arcybiskupa nałożono areszt w jego pałacu. I wtedy nie uląkł się władzy. Podczas tego aresztu domowego napisał okólnik o upowszechnieniu nabożeństw majowych w archidiecezji warszawskiej.
Tymczasem do organizacji czerwonych przystępowali też księża, wspomagając je swoją pracą i autorytetem. Mając na uwadze, że duchowieństwo nie powinno zajmować się polityką, Feliński zwołał do Warszawy całe wyższe duchowieństwo. Spotkanie odbyło się 15 stycznia 1863 r. Na zebraniu tym powiedział, że wierzy w posłannictwo Polski, którym jest rozwijanie myśli katolickiej w życiu wewnętrznym, cnota osobista i narodowa. Jednak kiedy upadły w narodzie te cnoty, zakradły się zepsucie i samolubstwo, przyszły chłosty na naród, które już wcześniej zapowiadał ks. Piotr Skarga. Cóż więc należy czynić, żeby Boże błogosławieństwo wróciło do narodu? Wrócić do tej wewnętrznej czystości, która miała być posłannictwem i przykładem naszego narodu dla innych narodów. Więc dobrze służy krajowi tylko ten, który pomaga mu wrócić na drogi Boże. Tymczasem spiski, polityczne morderstwa, zbrojne powstanie to ruina moralna. Czy kapłani mogą nie potępić takiej ruiny? Czy nie powinni raczej pracować nad moralnym odrodzeniem narodu? Uwagi swoje poparł listami arcybiskupów poznańskiego i gnieźnieńskiego, wyrażającymi takie same poglądy, i encykliką papieża Leona XII wydaną przeciw tajnym stowarzyszeniom. Podkreślił jednak, że nie wolno nikogo potępiać z powodu przystąpienia do spisków, także i księży. Dlatego wszyscy powinni przyłożyć się do uświadomienia duchownym ich błędu. Sam Feliński zamierzał dołożyć wszelkich starań, żeby swoich duchownych uwalniać od skutków takich błędów.
Dalsza część spotkania była omówieniem wszystkich ważnych dla duchownych i dla wiernych działań podnoszących moralność w społeczeństwie, mówiono więc: o wstrzemięźliwości, o nauczaniu, o nabożeństwie, o bractwach, o kolędach i wizytach parafialnych, o kolacji beneficjów, o targach w święta, wizytatorach dekanalnych, czujności dziekanów nad duchowieństwem, stosunku duchowieństwa zakonnego do świeckiego, o poście, spisach funduszy kościelnych, privilegium fori. Podaję tak dokładnie wszystkie tematy, żeby pokazać jak gruntownie pracował Zygmunt nad odrodzeniem Kościoła w Królestwie Polskim.
Tydzień później wybuchło powstanie styczniowe. Arcybiskup skomentował to jednym zdaniem, które przekazał nam jego sekretarz: „O biedni my, biedni! Po cóż ja nieszczęsny dożyłem tego dnia boleści dla mojej kochanej ojczyzny”.
Próbował wpływać na poszczególnych członków rządu, żeby zmienili swój stosunek do Polaków. Nieco później, 12 marca 1863 r., wycofał się z Rady Stanu, a na nalegania namiestnika, żeby tego nie robił, że dla ocalenia siebie w opinii rodaków naraża stanowisko rządu wobec cara, odparł spokojnie, że nigdy nie dbał o opinię i wielokrotnie dawał dowody tego, ale głosu sumienia nie może zlekceważyć.
Widoczne działania biskupa podczas powstania, przeciwstawiające się działaniom zaborcy, zyskały mu złagodzenie opinii, poważanie a nawet popularność w społeczeństwie.
W związku ze swoją pracą na rzecz powstańców pewien zakonnik kapucyn, nazwiskiem Konarski, został skazany na śmierć za to, że rzekomo był kapelanem oddziału powstańczego. Wyrok pospiesznie wykonano, zanim Zygmunt Feliński dowiedział się o tym. Nie miał szans wstawić się za nim.
12 marca 1863 r. Zygmunt wysłał do cara list protestacyjny w tej sprawie. W odpowiedzi otrzymał wezwanie cara do stawienia się w Petersburgu.
W przeddzień wyjazdu dostał list, w którym anonimowy nadawca ostrzega go, że w Petersburgu zapadła już decyzja o zesłaniu do Jarosławia – doradzał ucieczkę i ofiarował pomoc. Jednak takie postępowanie nie zgadzało się z zasadami Zygmunta: jawnością postępowania i wiernością obowiązkom bez oglądania się na skutki.
13 czerwca, ostatniego dnia pobytu w Warszawie biskup odprawił cichą mszę św. w katedrze św. Jana, potem w domu zakonnym Sióstr Rodziny Maryi poświęcił nową statuę Matki Bożej i pożegnał się z siostrami i dziećmi.
Swój pobyt w Warszawie podsumował modlitwą: „Dziękuję Ci, o Boże, za wszystkie łzy, coś wycisnął oczom moim… Dziękuję Ci za wszystkie krzyże, utrapienia, które na mnie zesłałeś, bo wśród tych krzyżów i utrapień zapomniałem o sobie, a Ciebie szukałem”.
Zygmunt Szczęsny Feliński był wielkim czcicielem Matki Bożej. Pisał wiersze maryjne, które po jego śmierci zostały wydane drukiem. Podczas pobytu w Warszawie wielokrotnie w swoich homiliach sławiących Maryję, nauczających wiernych o Niej i o Jej kulcie, o sposobach oddawania Jej czci. Pisał: „Jej przeto imienia wzywać, do iej się uciekać we wszystkich potrzebach duszy i ciała, to nie tylko nasz obowiązek, ale nadto potrzeba konieczna”. Podczas swojego niedługiego pasterzowania w Warszawie upowszechnił nabożeństwa majowe, odprawiane ku czci Najświętszej Dziewicy. W szczególny sposób czcił też Najświętszy Sakrament, dlatego zalecał podczas nabożeństw majowych wystawiać Najświętszy Sakrament wraz z krótką nauką bądź czytaniem. Zachęcał, żeby ci, dla których uczestnictwo w nabożeństwach jest niemożliwe, odprawiali nabożeństwo w domach, przed umajoną figurą lub obrazem Matki Bożej.
Pracował bardzo pilnie nad odnowieniem i podniesieniem moralności narodu. Zalecał taką samą pracę księżom; podkreślał w homiliach potrzebę odwrócenia się od grzechów pijaństwa, przekleństw, kłótni i nienawiści. Szczególnie podkreślał znaczenie unikania tych grzechów dla uwielbienia Maryi. Pisał: „O czcijcie Maryję, strójcie Jej ołtarze w sercach waszych kwiatami niewinności, cnoty lub przynajmniej łzami pokuty, nawrócenia i szczerej poprawy. Uciekajcie się do tej Królowej, którą pobożni ojcowie nasi Królową Korony Polskiej nazwali”.
Dla podniesienia ducha religijnego Arcybiskup Feliński organizował rekolekcje i misje, do których sprowadzał najlepszych kaznodziejów. Na zakończenie rekolekcji w poszczególnych parafiach przybywał osobiście odprawić Mszę św., rozdawał Komunię. Poza kościołami nauki były głoszone także w szpitalach i więzieniach.
Wyrazem jego czci dla Najświętszego Sakramentu było pozwolenie na częste Jego wystawianie w monstrancjach. Zachęcał kapłanów do błogosławienia Najświętszym Sakramentem po nieszporach.
Kult Najświętszego Sakramentu biskup łączył ściśle z nabożeństwem do Serca Pana Jezusa. Nabożeństwo, które dotychczas było nieznane, najpierw wprowadził na Mokotowie, potem w całej Warszawie.
Podstawą życia Zygmunta, całej jego pracy, a także niezwykłej odwagi, z jaką trzymał się ściśle swoich przekonań i swojego sumienia była modlitwa. Wierzył i nauczał, że „Modlitwa ma siłę niezmierną… jeżeli z wiarą żywą jest połączona cuda czyni, nie ma dla niej nic niepodobnego… Jedna modlitwa przyspieszyć może porę miłosierdzia”.
Dużą częścią jego pracy była działalność dobroczynna – wizytował i nadzorował zakony i zgromadzenia zakonne prowadzące wszelkiego rodzaju ofiarną pracę na rzecz społeczeństwa – szpitale, ochronki, szkoły dla ubogiej ludności. Wspomagał modlitwą, często odprawiał tam Msze św., asystował przy ceremonii obłóczyn i przyjmował śluby zakonne, w każdy możliwy sposób próbował i tam odrodzić życie modlitwą i ideałami chrześcijańskimi. Do pracy na rzecz najbiedniejszych i najsłabszych sprowadził też założone przez siebie zgromadzenie – Siostry Rodziny Maryi.
Niezwykłą dobroć biskupa Zygmunta Szczęsnego Felińskiego widać było w sposobie, w jaki traktował swoich wrogów: tych, którzy rzucali mu kłody pod nogi, żeby utrudnić jego działalność, oszczerców, nieżyczliwych, także przedstawicieli zaborcy. Potępiał czynione przez nich zło, ale ich samych traktował łagodnie i z wielką miłością. Według własnych słów chętnie im przebaczał: „Obelgi, potwarze, sądy fałszywe, którymi nie tylko osobę moją, ale więcej, godność pasterską zewsząd obrzucano, spotwarzano, przebaczyłem od dawna i przebaczam”. Żałował ich, modlił się za nich.
Do wszystkich odnosił się pokornie, tzn. z prostotą i wielkim zaufaniem. Ten ujmujący sposób zachowania, wielka uczciwość i postępowanie zgodne z sumieniem jednały mu wielu ludzi, nawet przeciwników politycznych i religijnych, nawet Rosjan, którzy z polecenia cara sprawowali rządy w Królestwie Polskim; jeśli zdobywał nawet nie ich sympatię, to na pewno szacunek.
No i oczywiście działanie jego przenikała gorąca miłość do ojczyzny. To właśnie dla niej tak bardzo starał się podnieść moralność narodu wierząc, że tylko Opatrzność Boża może Polsce przywrócić wolność, to dla niej narażał się działaczom politycznym, którzy nie akceptowali jego poglądów każących powstrzymać się od zbrojnego powstania, od zabijania. Sprawie ojczyzny poświęcał bardzo wiele modlitw, ofiarował swoje cierpienia i starał się ponosić ofiary.
14 czerwca Zygmunt opuścił Warszawę. Już w pociągu otrzymał nadzór, który wyraźnie pokazał mu, że jest więźniem. Po ulokowaniu go w Gatczynie, bo do Petersburga nie dojechał, straż jeszcze wzmocniono. Nie dopuszczono do niego nikogo ze znajomych, którzy próbowali go odwiedzić.
Kilka dni trzymano go w zamknięciu z nadzieją, że przemyśli swoje postępowanie i stanie się posłuszny rządowi. Zawiedli się jednak, bo biskup wiedząc, że czyni dobrze, ani na jotę nie miał zamiaru tego zmieniać. Odpowiadając carowi na stawiane mu zarzuty, pisał: „Nie jest zbrodnią kochać swój naród, bo to jest uczucie wrodzone, jak miłość dziecka do matki. Nie jest winą Polaków, że jako naród mając wspaniałą i bogatą przeszłość historyczną dąży w każdym pokoleniu do wolności i niepodległości. Losy narodów są w ręku Boga i jeśli w zamiarach Bożych godzina wyzwolenia dla Polski wybiła, car nie zdoła pokrzyżować planów Boga”.
Oburzony i zawiedziony car skazał biskupa Felińskiego na wygnanie. Po trzytygodniowym pobycie w Gatczynie został wywieziony do Jarosławia nad Wołgą. Pozostał jednak biskupem warszawskim, ponieważ tej funkcji car nie mógł go pozbawić. Gubernator przebywający w Jarosławiu upewniał wprawdzie Zygmunta, że jego pobyt na zesłaniu nie będzie długi i rychło wróci do Warszawy, jednak biskup miał przeczucie, że zostanie tu na długo. Ponieważ car nie pozbawił zarządu diecezją warszawską, nie odebrano mu pensji, z której postanowił pozostawić sobie na życie 300 rubli, a resztę oddał na potrzeby biskupiego domu i konsystorza w Warszawie.
W Jarosławiu postanowił nie utrzymywać kontaktów z rosyjskim towarzystwem, skupił się na szczupłym kilkusetosobowym kółku katolików. Urządził swój dom na wzór zwykłego proboszcza, z domową kaplicą, w której miał zamiar odprawiać Msze św. dla swojej tutejszej parafii. A tymczasem zaborca starał się utrudniać kultywowanie wiary przez zesłańców jak tylko mógł. Od razu władze zapowiedziały, że będą tu mogły bywać tylko te osoby, które zwrócą się do gubernatora osobiście o pozwolenie i którym on je wyda. Co niedzielę przychodził do kaplicy pułkownik żandarmerii, żeby pilnować, czy wszyscy przychodzący mają na to pozwolenie, potem scedował ten obowiązek na policmajstra. Potem biskup otrzymał ostrzeżenie, że jeśli nie zaprzestanie głoszenia kazań, to kaplica zostanie zamknięta. Zarządzono też, że wszystkie rozporządzenia mają iść przez sekretariat stanu do spraw Królestwa Polskiego w Petersburgu. Wszystkie te szykany spotykały Zygmunta z powodu rozkazów otrzymywanych z Petersburga.
W Warszawie po wywiezieniu arcybiskupa biskup nominat Rzewuski, upoważniony przez Felińskiego do zarządzania diecezją pod jego nieobecność, zarządził żałobę polegającą na tym, że miały nie dzwonić dzwony i nie grać organy kościelne. Władzom się to nie podobało, ale ks. Domagalski, następca Rzewuskiego, bał się odwołać żałobę, żeby nie narazić się na oburzenie warszawskiego ludu. Napisał prywatną drogą list do Felińskiego z prośbą, żeby to on nakazał jej zakończenie. Ale biskup nie chciał wydać rozporządzenia za pośrednictwem sekretariatu stanu, żeby w stolicy nie uznano, że zrobił to pod naciskiem rządu. Oburzony odpowiedział więc prywatnym listem, że skoro konsystorz sam nakazał żałobę, sam też powinien ją odwołać. Za pośrednictwem tegoż konsystorza list arcybiskupa został tak rozpowszechniony, że w końcu wydrukowały go gazety. Po tej publikacji w początku kwietnia 1864 r. car odebrał mu (w swoim mniemaniu) zarząd diecezją. Ale papież w lipcu wydał encyklikę, w której ogłosił, że dekret carski jest nieważny i Zygmunt Feliński nadal pozostaje arcybiskupem warszawskim. Biskup zrozumiał, że nie ma co się łudzić nadzieją powrotu.
Tymczasem w Królestwie polskim po nieudanym powstaniu zapanowało tak okropnie prześladowanie religii i narodowości, jakiego jeszcze nigdy nie było. Powstańców wieszano i wysyłano na Sybir, wysiedlano całe wsie i zaścianki, które były katolickiego wyznania i używały polskiego języka, z państwowych stanowisk odwoływano wszystkich, których podejrzewano o sympatię dla Polaków, zabroniono na wyższe urzędy zgłaszać katolików. W Warszawie skonfiskowano wszystkie majątki i domy kościelne, pozamykano większość klasztorów, a w pozostałych zamknięto nowicjaty. Pod koniec 1864 r. zastępca Felińskiego, ks. Rzewuski, także został skazany na Sybir, a po nim także wyznaczeni na zastępców Rzewuskiego księża Domagalski i Szczygielski. Pod naciskiem rządu zaborczego kapituła wyznaczyła na swojego przedstawiciela księdza Zwolińskiego.
W 1870 r. postanowiono zmusić biskupa do uległości nie wypłacając mu przez pięć miesięcy pensji. Zygmunt został zmuszony do sprzedania mebli i wynajęcia za dziesięć rubli małego domku na skraju miasta, gdzie także udało mu się urządzić prywatną kaplicę. Prawdopodobnie to niewypłacanie pensji miało go zmusić do pokajania się przed carem, kiedy jednak zrozumiano, że nic z tego, pensję zaczęto znowu wypłacać.
W następnym roku pomocnik ministra spraw wewnętrznych przybył incognito do Zygmunta, proponując mu uwolnienie i wyjazd za granicę oraz pensję sześciu tysięcy rubli, jeśli tylko zrezygnuje ze stanowiska arcybiskupa warszawskiego. Biskup odrzekł, że będąc na zesłaniu nie może ocenić, czy krok ten byłby pożyteczny dla jego diecezji i Kościoła. Dodał, że zrobi to chętnie na życzenie papieża. Dlatego zaproponował, żeby rząd pertraktował ze Stolicą Apostolską, a nie z nim. Była to ostatnia tego typu propozycja.
W Jarosławiu Zygmunt Szczęsny Feliński był taki sam jak w Warszawie – serdeczny, bezpośredni, zwracający się do wszystkich z miłością i szacunkiem. Wiódł równie pobożne, skromne, przepełnione modlitwą i dobrymi uczynkami życie, które tak jak w Warszawie zjednywało mu powszechny szacunek. Towarzystwa szukał tylko wśród Polaków katolików; Rosjanie wprawdzie czynili wiele zabiegów, żeby zaprosić go do swojej kompanii, jednak biskup nie dał się zaprosić, ponieważ tam bez kart i kieliszka nie było zabawy.
Samo jednak wygnanie było dla niego źródłem nieustającego cierpienia. Zatroskanie o powierzoną mu diecezję, pozbawioną jego bezpośredniej opieki, bezczynność, której nie zapełniała praca w utworzonej tu parafii, kontakty towarzyskie i praca literacka, niemożność opuszczenia miejsca pobytu i związanej z tym możliwości swobodnego kontaktowania się z bliskimi i współpracownikami oraz wiernymi. Niemało cierpienia dostarczały mu tęsknota za krajem i zatroskanie o los Polaków, których po stłumieniu powstania zaborca mocno uciskał. Niemało kłopotu sprawił mu surowy klimat i choroby, bolała śmierć najbliższych, z którymi nie dane mu było pożegnać się. To wszystko przyjmował z pokorą i poddaniem się woli Bożej, swoje cierpienia ofiarując w intencji ojczyzny. Nie było to łatwe. Piszał o tym: „Wierzę, że wszystko, co pochodzi od Niebieskiego Ojca, ku chwale i Jego i ku pożytkowi dusz naszych zrządzone, a jednam natura się zżyma… korzy się wprawdzie, bo nie śmie szemrać, ale nie umie nic powiedzieć prócz: niech się dzieje nie moja, ale Twoja wola”. Mówił: „…trzeba przyjmować wszelkie krzywdy i przykrości, wyrządzone nam przez ludzi, jako niewątpliwą wolę Bożą, jako krzyż własny, Jego ręką na barki nasze włożony”.
Jako założyciel Sióstr Rodziny Maryi, starał się nawet z oddalenia sprawować nad nimi opiekę. Na szczęście nie podzieliły one losu zamykanych zgromadzeń zakonnych, ponieważ nie ujawniły swojego zakonnego charakteru i nie nosiły habitów. Dlatego uznane zostały za stowarzyszenie filantropijne. Biskup Feliński postarał się dla nich o kierownika duchowego ks. Henryka Kossowskiego, który został ich kapelanem i opiekunem w imieniu nieobecnego założyciela. Był ich spowiednikiem, głosił nauki, odprawiał rekolekcje, zachęcał do wypełniania obowiązków i dodawał otuchy. Biskup modlił się z daleka za siostry, pisał do nich listy z ojcowskimi radami, pouczeniami zachęcając do wytrwania w prawdziwie zakonnym życiu. Dziś zbiór 43 trzech takich listów o treści ascetycznej znany jest jako „Nauki duchowne pisane w Jarosławiu, dla sióstr Rodziny Maryi”. Dzięki takiej opiece stowarzyszenie w stworzonych przez zaborcę trudnych warunkach rozwijało się.
W Jarosławiu Feliński prowadził bogatą pracę literacką – pisał dzieła o tematyce religijnej, ascetycznej i filozoficznej. Próbował także swych sił w tworzeniu wierszy, których jednak nie udało mu się wydać. Najważniejsze dzieła, które powstały na zesłaniu, to: 2-tomowe „Konferencje duchowne”, „Konferencje o powołaniu”, „Pod wodzą Opatrzności”, „Wiara i niewiara w stosunku do szczęścia osobistego”, „Wiedza chrześcijańska i bezbożna wobec zadań społecznych”, wiersze „Nowy wianuszek majowy z tajemnic życia Maryi” i 2-częściowe „Pamiętniki”.
Przez cały czas pobytu arcybiskupa warszawskiego na wygnaniu Stolica Apostolska żywo interesowała się jego losem. Papież Pius IX w alokucji z 24.04.1842 i encyklice do biskupów polskich „Urbi urbaniano” ostro protestował przeciwko samowoli i bezprawnemu postępowaniu cara w sprawie Zygmunta Felińskiego. Podkreślał, że mimo działań cara biskup nadal pozostaje pasterzem diecezji warszawskiej. Przez wiele lat Stolica Apostolska prowadziła rokowania z rosyjskim rządem w sprawie powrotu biskupa. Przez blisko dwadzieścia lat rząd najpierw cara Aleksandra II, a potem Aleksandra III był nieugięty. Dopiero 24 grudnia 1882 r. została podpisana między Stolicą Apostolską a Rosją ugoda, na mocy której w połowie maja 1993 r. Zygmunt Szczęsny Feliński dowiedział się, że może wrócić z zesłania. Jednak chociaż odzyskał wolność, nie dostał zgody nie tylko na powrót do Warszawy, ale nawet na przejazd przez warszawską diecezję – zwolnienie z zesłania nie było dla carskich władz równoznaczne z przywróceniem biskupa na stanowisko; zresztą władze zaborcy bardzo bały się jego wpływu na lud warszawski. 15 marca 1883 r. papież Leon XIII metropolitą warszawskim mianował biskupa Wincentego Teofila Popiela, a arcybiskupa Felińskiego tytularnym biskupem Tarsu.
Biskup opuszczał miejsce zesłania dwa tygodnie przed upływem 20 lat jego tam pobytu.
Mieszkańcy Jarosławia żegnali go z żalem, tłumie przychodzili pożegnać się i jeszcze raz się u niego wyspowiadać, otrzymać od niego błogosławieństwo. 30 maja przyjechał do Lwowa, gdzie witano go z wielką radością i entuzjazmem. Ze wszystkich stron kraju nadsyłano telegramy z powitaniem i pozdrowieniami dla uwolnionego pasterza. Planowano na jego powitanie urządzić uroczystą iluminację w sobotę 2 czerwca, jednak nie chcąc być przyczyną problemów z władzą rosyjską Zygmunt wieczorem 1 czerwca opuścił Lwów, udając się do Krakowa, gdzie przywitano go równie serdecznie, po czym pojechał do Rzymu. Papież Leon XIII przyjął go bardzo serdecznie, dziękując za jego niewzruszoną postawę, a biskup złożył papieżowi hołd i podziękował mu za uwolnienie.
Po powrocie z Rzymu Zygmunt osiadł w Dźwiniaczce, niedaleko Chocimia i Okopów Trójcy Świętej, na Podolu (dziś Ukraina) w zaborze austriackim. Mieszkał tam już do końca życia i choć nie był już metropolitą, pozostał zawsze gorliwym kapłanem, kochającym ludzi, życzliwie się do nich odnoszącym i widzącym w nich dobro, wyrozumiałym dla ich słabości. Choć zdrowie miał bardzo zniszczone pobytem w Jarosławiu, pozostał niezmiennie tytanem pracy.
Zamieszkał we dworze hrabiny Heleny Koziebrodzkiej. Pobytu tutaj nie potraktował jednak jak emeryturę. Przeciwnie, zaczął bardzo czynnie działać dla okolicznej ludności i dla parafii. Najpierw zaopiekował się położoną w posiadłości kaplicą, która była filią oddalonego o 7 km kościoła parafialnego w Mielnicy. Pracował jak duszpasterz, organizował życie religijne starając się je ożywić i rozwijać. Odprawiał rekolekcje. Katechizował – najpierw sam, potem wyręczał go w tej pracy kapelan. Przyciągał ludzi do Boga nie tylko swoją wytrwałą pracą, ale też przykładem swojego życia. Swoją postawą przyczyniał się do zgodnego i harmonijnego współżycia Polaków i Rusinów, katolików i prawosławnych.
Swoją pracą objął też starania o kształcenie ludu wiejskiego. Zorganizował szkołę w dworku, którą potem przeniesiono do wybudowanego dzięki jego staraniom budynku, który miał pomieścić 400 dzieci. Szkoła ta – pierwsza w Dźwiniaczce – uzyskała prawa państwowe, zaś biskup został przewodniczącym rady szkolnej. Potem zorganizował przedszkole, pensjonat dla dziewcząt, podjął budowę kościoła i domu zakonnego.
Działał zresztą wszędzie, gdzie tylko mógł, gdzie zauważył potrzebę. Angażował się w życie społeczności, w której przyszło mu zamieszkać, przeżywał z nimi radości, cierpienia, drobne kłopoty życia codziennego, pomagał, gdzie tylko mógł. Sprowadził Siostry Rodziny Maryi do Dźwiniaczki i do Czerniowiec i powierzył im opiekę nad chorymi, pensjonat, szwalnię dla dziewcząt, zakład wychowawczy oraz zatrudnił do nauki religii. Kupował biednym dzieciom odzież i książki, organizował dożywianie. Czynił to własnym kosztem, nieraz odejmując sobie od ust, żeby tylko wspomóc potrzebującego. Oddawał wszystko, co mógł – raz na przykład zdjął z nóg i ofiarował własne buty biednemu; sam chodził potem w pantoflach.
Z oddaniem pracował dla dobra zgromadzenia Rodziny Maryi; było to jego najukochańsze dzieło, pragnął położyć mocne podwaliny życia zakonnego, ugruntować wewnętrznie. Ze wszystkich sił starał się zabezpieczyć przyszłość zakonowi. Co mu się zresztą udało, ponieważ zgromadzenie to – dziś pod nazwą Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi – trwa i rozwija się. Arcybiskup od sióstr wymagał wiele: zakazywał im surowych, samowolnych i nadzwyczajnych postów oraz pokut, które mogłyby szkodzić zdrowiu lub utrudniały wypełnianie obowiązków. Ale też jego staraniem powstawały domy zakonne, kaplica i kościółek. Kształcił siostry na nauczycielki.
W 1891 r. uzyskał zatwierdzenie reguły przez władzę diecezjalną. Otworzył w Dźwiniaczce nowicjat. W 1892 r. otworzył nową placówkę we Lwowie, a w 1895 r. nową placówkę w Łomnie.
W 1889 r. z powodów politycznych nastąpiło zerwanie łączności pomiędzy częściami zgromadzenia w zaborach rosyjskim i austriackim. Cierpiał z tego powodu do końca życia, nie doczekawszy się połączenia ich znowu, którego to aktu dokonał w 1919 r. Achilles Ratti, późniejszy papież Pius XI.
Udzielał się również poza własną parafią: świadczył pomoc duszpasterską księżom z sąsiednich parafii, prowadził rekolekcje, słuchał spowiedzi, udzielał Komunii św. i bierzmowania. W maju 1890 r., głosząc homilię w lwowskiej katedrze, wzywał do wypełnienia ślubów Jana Kazimierza.
W 1885 r. pojechał do Gorycji do ciężko chorego brata Juliana, którego jednak nie zastał już przy życiu. Śmierć tę przeżył bardzo boleśnie.
Latem 1887 r. wyjechał na kilka tygodni na leczenie do Karlowych Warów i do Teplic.
W kwietniu 1888 r. wziął udział w ogólnopolskiej pielgrzymce do Rzymu z okazji 50-lecia kapłaństwa papieża Leona XIII. Przejeżdżając przez Asyż wygłosił kazanie do kilkuset pielgrzymów o życiu św. Franciszka.
Bp Zygmunt Feliński interesował się losem księży wygnańców. Kapłanów powracających z Sybiru zapraszał do siebie, pomagał im znajdować warunki do życia i pracy. Starał się o założenie domu opieki dla tych kapłanów, którzy z powodu wieku lub chorób nie mogli już pracować.
Wolne chwile Zygmunt poświęcał na porządkowanie swojego dorobku literackiego. Dzieła napisane na wygnaniu wykańczał i przygotowywał do wydania, którym zajął się A. Walicki.
Dziwić może, że przy takim nawale zajęć znajdował czas na modlitwę – nie chwile, ale dużo czasu: godzinami klęczał przed tabernakulum, w podróży zawsze odmawiał różaniec. Modlitwa była dla niego siłą, światłem, drogowskazem, bronią i źródłem nieustającej pogody ducha. Oddawał wszystko Bogu, nic nie zostawiał sobie. Inną formą jego modlitwy były umartwienia. Prowadził bardzo surowy tryb życia, starał się zawsze wybierać „to trudniejsze”. Wielki Post zachowywał surowo, nie jadał nabiału, a posiłki przyjmował klęcząc. Nawet podczas ostatniej swojej choroby nie chciał wygodniejszego łóżka, powstrzymywał się nawet od picia wody.
Z czasem zdrowie biskupa Felińskiego pogarszało się: schudł, bardzo postarzał, powracały choroby nabyte na wygnaniu. Przeważnie chorował na oczy, bardzo dokuczał mu reumatyzm, lumbago, przewlekły nieżyt przewodu pokarmowego, choroba dróg moczowych i niewydolność krążenia. Mimo to wytrzymywał w łóżku tylko wtedy, kiedy było to bezwzględnie konieczne. I wtedy nie tracił pogody ducha, cierpienia znosił spokojnie, bez strachu szykował się do śmierci jako do rzeczy nieuchronnej.
W początku września 1895 r. zdrowie Zygmunta bardzo się pogorszyło. Zdecydował się na wyjazd do Karlsbadu, dla jego ratowania. Tam lekarze orzekli, że na kurację jest już za późno, więc zawrócił do Dźwiniaczki, jednak w drodze poczuł się tak źle, że zatrzymał się w Krakowie. Mimo troskliwej opieki lekarskiej cierpiał coraz bardziej. Wielkim szczęściem w godzinie śmierci było dla biskupa Felińskiego specjalne błogosławieństwo papieża Leona XIII przysłane telegraficznie z Rzymu.
Zmarł w Krakowie w pałacu biskupim 17 września 1895 r. Pogrzeb odbył się 20 września w katedrze na Wawelu. Wzięły w nim udział tysiące ludzi: przedstawiciele duchowieństwa, zakonów, władz państwowych, organizacji społecznych, szkolnictwa, wierni, młodzież, uczniowie. Jako miejsce spoczynku wyznaczono groby zasłużonych na Skałce, ale hrabina Koziebrodzka powołując się na ostatnią wolę biskupa prosiła, żeby pochowano go w Dźwiniaczce w pobliżu jego ukochanej Rodziny Maryi. Dlatego trumnę złożono na razie na cmentarzu Rakowickim w Krakowie, a po pięciu dniach przewieziono do Dźwiniaczki.
Zygmunt Szczęsny Feliński już za życia zyskał sobie opinię świętości. Wielu ludzi wspomina go w ten sposób. Bp Wałęga pisał: „Arcybiskupa Felińskiego uważałem zawsze za świętego”. M. Darowska, przełożona generalna sióstr niepokalanek: Ten człowiek ma swoje życie wewnętrzne, przebył widocznie całą pracę na polu cnót… W zbliżeniu z nim ma się uczucie, że się jest ze świętym. Bo też to dziwnie piękna postać, z prostotą i czystością dziecka, z życiem i energią młodzieńczą, z pokorą i ubóstwem doskonałego zakonnika”. Ks. Bp Teodorowicz pisał, że wszyscy, którzy o nim mówili, dodawali: „to święty człowiek”. „I słusznie, bo – jak rzadko kto – żył on we wielkim zjednoczeniu z Bogiem”. Pisano po jego śmierci: „Dusza to była kryształowej czystości, pełna miłości Boga, bliźniego i narodu, a zarazem pełna nieporównanego wdzięku”; „Większej pokory i prostoty nie ma jak u tego starca. Co był jedną z najwybitniejszych postaci naszej porozbiorowej historii. Z pokorą tą i zdaniem się na wolę Bożą, równało się tylko męstwo duszy, gotowość do ofiary i wytrwałość w cierpieniu za naród i za Kościół”.
Po I wojnie światowej, kiedy otworzyła się taka możliwość, staraniem rodziny biskupa Felińskiego ciało jego zostało przewiezione do Warszawy i 5 czerwca 1920 r. złożone w krypcie senatorskiej dolnego kościoła św. Krzyża. Mieszkańcy Dźwiniaczki bardzo żałowali rozstania się ze swoim biskupem, wierząc, że obecność jego zwłok chroni wioskę od klęsk żywiołowych.
14 kwietnia 1921 r. odbyło się uroczyste przeniesienie zwłok biskupa do archikatedry św. Jana. W 1955 r. po wybudowaniu w podziemiu katedry sarkofagu dla arcybiskupa Felińskiego, 17 września przeniesiono jego zwłoki do tego sarkofagu. W 2003 r., po beatyfikacji, która została dokonana przez Jana Pawła II 18 sierpnia 2002 r., przeniesiono je do Kaplicy Literackiej.
W 2008 r. Kongregacja Spraw Kanonizacyjnych uznała cud dokonany za wstawiennictwem Zygmunta Szczęsnego Felińskiego. Uzdrowiona została Stefania Bożena Zelek z Krakowa, zakonnica z Rodziny Maryi, która cierpiała na nieuleczalną chorobę zaniku szpiku kostnego i w chwili uzdrowienia przebywała w klinice hematologicznej w Krakowie w stanie agonalnym.
Papież Benedykt XVI kanonizował Zygmunta Szczęsnego Felińskiego 11 października 2009 r.
Wspomnienie liturgiczne św. Zygmunta Szczęsnego Felińskiego obchodzimy 17 września.
Imię Zygmunt wywodzone jest z języka niemieckiego: sigi – zwycięstwo i mund – opieka; oznacza więc „mającego obronę przez zwycięstwo”.\
Źródło: https://biblia-swieci.pl/zygmunt1.html
Jednostki edukacyjne, których jest patronem w Markach:
- Szkoła Podstawowa Sióstr Rodziny Maryi w Markach
- Niepubliczne Przedszkole nr 11 w Markach